słowa
now browsing by tag
NIEWIELE TAK…

Niewiele mi do szczęścia brak
gdy jesień już,
zielony dym, upadły liść,
herbata, rum…
i jeszcze tak
dojrzały sad
i żeby w górze ptak.
Niewiele mi do szczęścia brak
gdy jesień jest,
z grzybami kosz
i siwa mgła, i pies…
i jeszcze tak
jeziora blask,
i żeby iść przez las.
Niewiele mi do szczęścia brak
gdy jesień trwa,
kasztanów stos
parasol, deszcz, i ja…
i jeszcze tak
stubarwny wiatr
i żeby stanął czas…
Smochowice, 2014
KUFER I PECH, CZYLI PIĄTEK TRZYNASTEGO…

Jak to z kufrem było?***…
Ano – ciężko… i to już prawie od samego początku, a do tego pechowo…
Dostałam zlecenie na kufer ślubny – nic nadzwyczajnego, popełniłam ich już parę w swoim decoużyciu i podołałam, ba… nawet się ich zbytnio nie musiałam wstydzić.
Ale tym razem miał to być kufer nietypowy i nie tylko o gabarytach tu mówię, tym razem miał to być kufer ślubny z elementami steampunku.
No i dotąd zawsze miałam wystarczającą ilość czasu na robotę, dotąd…
A teraz, jak się miało okazać, i wbrew temu co mi się wydawało na początku – nie…
Zlecenie dostałam już dość dawno, ale takie bez dogadania szczegółów, w zarysie jeno ogólnym, do przetrawienia, do przemyślenia i do przespania.
To konkretne zmaterializowało się jakieś dwa tygodnie przed odbiorem, a dokładnie dwanaście dni przed.
Optymalnie.
Kufer w założeniu miał być prezentem ślubnym, ale dodatkowo jeszcze we wnętrzu swym skrywać miał inny prezent – zapełnioną po brzegi skarbonkę-świnkę.
Spodobało mi się, lubię takie dwa w jednym, łosz-end-goł można powiedzieć, więc się zgodziłam natychmiast. Spytałam jeszcze tylko dla spokoju (swojego) o wymiary tej wkładki świńskiej, otrzymałam odpowiedź, że ona taka zwykła, jak to świnka, chodzi tylko o to, żeby weszła w całości do środka i dała się zamknąć bez wciskania jej wiekiem na siłę w dno, bo ona szklana – Inwestor rozsunął ręce co bym ogląd na wielkość świństwa miała, oceniłam natychmiast, że wejdzie spokojnie do któregoś z pudeł, co to je w zapasie mam, mogę dla pewności wybrać największe.
Zatem OK. mogę robić.
Dogadaliśmy dokładnie termin gotowości obstalunku, uścisnęliśmy sobie ręce przybijając interes i Inwestor udał się w kierunku otworu wyjściowego z siedziby rodowej mej, celem jej opuszczenia.
Na schodach się jeszcze odwrócił i rzucił, że on jednak się poświęci i dla pewności ową nierogaciznę w domu obmierzy i tak na wszelki niewiadomy jej wymiary mi prześle wraz ze zdjęciem Młodych i sentencją konieczną do zamieszczenia..
Jeszcze lepiej z tymi wymiarami – pomyślałam – nerwów sobie zaoszczędzę, i co to tam jeden czy nawet dwa dni zwłoki, kufry robić lubię, to pójdzie jak z płatka, steampunku też już sobie przecież popróbowałam, a i odpowiedni park maszynowy zza oceanu już do mnie dotarł co by ten steampunk bardziej profesjonalnie wyglądał.
Dwa dni minęły sama nie wiem jak. Trzeci też przeszedł do historii, a ja tych gabarytów jak nie miałam, tak nie miałam.
Czwartego poszłam jednak przejrzeć swój zapas pudeł, myśląc, że skoro Inwestor liczb nie śle, to widocznie doszedł do wniosku, że dokładnie te ręce rozsunął i wymiary trzody chlewnej określił w sam raz.
Jedno z pudeł z zapasu na oko mi podpasowało, było duże, prostokątne, na świnię idealne.
Zabrałam się za szlifowanie, poodkręcałam co tam do odkręcenia było, słowem – zabrałam się do roboty, niemrawo jeszcze, bo wieczór się zrobił, upał męczył i na burzę się zbierało. W końcu miałam jeszcze całe siedem dni w zapasie, dzisiejszego nie licząc, to przecież nie będę się zarzynać, w dodatku jeszcze w taką pogodę, gdzie nawet myśli się ruszały jak muchy w smole.
Piątego dnia rano, zgodnie z usankcjonowanym od lat rytuałem rozpoczęłam życie od otwarcia mojej komputerowej poczty. Pierwszym mailem w kolejce do przeczytania był ten od Inwestora, zwięźle podający dokładne wymiary owego cielska na forsę.
– No spora sztuka – pomyślałam zapisując sobie wzrost, grubość i długość zwierza na karteczce, żebym czasem nie zapomniała w drodze do suterenki swojej, jakie to ono rosłe jest.
Wzięłam pudło będące już we wstępnej obróbce produkcyjnej, pomierzyłam co pomierzyć się dało i się zdziwiłam trochę – z wymiarów wynikało, że ta z chlewa nawet w połowie do tego pudła nie wejdzie. Wzięłam inną miarę i całą operację powtórzyłam raz jeszcze – to samo.
– Rany, Inwestor się pomylił, albo to nie jest świnka-skarbonka, a świńskomonstrumomutant-skarbonisko jakieś – myślałam sobie lecąc po schodach na sam wierch siedziby rodowej, żeby uzgodnić jeszcze raz te cyferki z Inwestorem. Potwierdzenie dostałam już po chwili – wszystkie wymiary się zgadzały – świństwo ma cielsko długie na 36cm, brzuch rozpuchnięty na 25cm, a w kłębie mierzy całe 21cm. No wypisz, wymaluj – knur nie świnia.
Nawet bym się zbytnio nie przejęła, gdyby nie to, że żadnego surowca w domu w takich wymiarach (wewnętrznych) nie miałam (pech), więc zaraz jak tylko Inwestor zapewnił, że żadnej pomyłki nie ma, zasiadłam przed komputerem, co by zamówienie odpowiednie uczynić i kupić wszystko co ze zrobieniem kufra się wiązało, trochę mi zeszło zanim w ogóle takie coś ogromne znalazłam i zanim się zdecydowałam na kształt onego (jak się później miało okazać – kliknęłam nie w to okienko, w które miałam – pech!, ale o nim jeszcze wtedy nie miałam pojęcia), dobrałam śliczne i niebanalne okucia, wszak to miał być kufer pokazowy(!), trochę się rozpasałam przy reszcie zamówień, bo to wiadomo – za jednym zamachem, za jedną przesyłką… słowem, zanim skończyłam, minęło sporo czasu.
Ale zamówiłam, zapłaciłam i zaraz zadzwoniłam do miłego pana z tego internetowego El Dorado z prośbą, żeby może szybciej, może z racji przywilejów stałego klienta, którym obiecuję zostać, może się da?
No pewnie, że się da, ale jest jedno małe ale… pan koniecznie musi widzieć na koncie, że wpłynęły pieniądze (fakt, kwota była znaczna dość i sama bym tak zareagowała), ja na to, że jasne, jeszcze dziś powinien je mieć – wiadomo, internetowi mają lepiej i szybciej, pan – no to nie ma sprawy, jak tylko te bejmy zobaczy, pakuje nabój i kuriera jeszcze dzisiaj pcha, w poniedziałek mieć będę.
No to, to ja rozumiem, szacunek dla klienta wzorcowy!
Był piątek – zdążę!
Jeszcze tylko sprawdziłam, tak na wszelki wypadek, czy te pieniądze na pewno…
I po chwili mało ataku serca nie dostałam – pieniądze wysłałam, jasne, że wysłałam… ale 5 minut PO OSTATNIEJ tego dnia sesji wychodzącej banku, a był piątunio… a następna sesja wychodząca dopiero w poniedziałek!
Miły pan po drugiej stronie kabla już aż tak miły nie był…
Stanęło na tym, że chyba dopiero we wtorek paka dojdzie o ile się uda (pech zaczął pokazywać rogi).
Sobota i niedziela minęła mi na martwieniu się.
Zdołałam jednak w przerwach między martwieniem, a martwieniem, zrobić elementy steampunkowe, trochę tak w ciemno, bazując tylko na wymiarach pudła podanych w Internecie, przerobiłam sobie otrzymane zdjęcie Młodych, co to miało zdobić wieko od środka w postaci transferu pięknego, wydrukowałam sentencję otrzymaną od Inwestora, która miała obok tego zdjęcia być. Wymyśliłam całą koncepcję zdobienia, opracowałam szczegółowy harmonogram prac i…. czekałam…
W poniedziałek czekałam nadal.
We wtorek zaczęłam wstępnie wariować.
W środę rano niezwykle uprzejmy pan kurier dostarczył mi pakę!
Byłam tak szczęśliwa, że nawet nie zauważyłam ciężaru tejże i w podskokach zaniosłam ją do suterenki.
Kufer był na samym dnie, ale co tam – ważne, że był…
Duży, śliczny i…. i z płaskim wiekiem!… a miał mieć zaokrąglone, bo taki chciałam…
Chciałam, ale kliknęłam jedno okienko niżej i zamówiłam inny. Pech!!
Cała, szczegółowo obmyślana koncepcja wieka, wzięła w łeb.
Pięknie zrobione płytki steampunkowe, które miały na tym zaokrąglonym, jak łuski na ogonie aligatora się układać, kłuły mnie w oczy, szczęście, że chociaż boczne pasowały.
I wtedy Szara postawiła mnie do pionu – no co ty? i co z tego, że płaskie??
dorobisz jeszcze jedną nową płytę na wierzch i będzie git, no już-już! zabieraj się, bo nie zdążysz! już! nie gap się tylko do roboty!!! Ruchy, ruchy! NO!!!
…faktycznie, czas ucieka, nie ma na co czekać, mam tylko trzy dni, a właściwie, jak dobrze policzyć to już tylko dwa, bo w piątek rano musi być gotowe, dobrze, że te cztery boczne płyty są już prawie na sicher…
Odsunęłam pakę w kąt jednym zgrabnym ruchem kończyny dolnej, zasiadłam do zrobienia brakującej płyty górnej i wreszcie zabrałam się za ten transfer w środku.
Przygotowałam tło – wyschło błyskawicznie… nawet przelotnie się tym zainteresowałam, że tak błyskawicznie, ale powierzchownie tylko i bez głębszej analizy, a trzeba było!
potem nałożyłam transfer, oczywiście jak wszystkie moje – lakierowy…
trochę miałam problemów z nałożeniem, bo to gabaryty tegoż imponujące jednak, i transfer szedł na olej, bo olejami kufer malowałam… ale dałam radę, spojrzałam jeszcze z aprobatą na wytwór moich rąk, potem na ręce, i czym prędzej pobiegłam do łazienki je umyć.
A trzeba było zostać!
Czy to komuś kiedyś brudne ręce zaszkodziły??!!
Czyścioszka się znalazła, a feee!!!
No i co z tego, że kończyny górne miałam czyste niczym ten kryształ górski piękny, jak ten qundulencki transfer zdążył wyschnąć na wiór (powinnam się zastanowić wcześniej nad tym błyskawicznym schnięciem tła i wnioski wyciągnąć! – pech!!)
No nic… trzeba go zrolować – pomyślałam zrezygnowana.
Namoczyłam i zaczęłam trzeć… właśnie minęła czwarta…
Tarłam i tarłam… tarłam i tarłam… co zmoczyłam to suche było… moczyłam i tarłam, tarłam i moczyłam… tarłam… a upał był jak w Afryce czarnej…
Koło szóstej zorientowałam się, że moje linie papilarne są już tylko wspomnieniem
(jeśli ktoś myśli o napadzie na bank, to śmiało! ja się piszę w ciemno, mogę bez rękawiczek, odcisków nie zostawiam, nikt mnie nie namierzy, nie ma najmniejszych szans na wpadkę, organa ścigania pozostaną bezsilne!)
O siódmej odpuściłam…
W nocy śniły mi się jakieś koszmary, z latającymi, niedokończonymi kuframi, z przesuszonymi na wiór transferami w roli głównej…
Obudziłam się gdzieś tak między czwartą, a piątą i zasiadłam do tarcia… wreszcie koło szóstej stwierdziłam, że więcej już nic się zetrzeć nie da.
Teraz można kleić te „metalowe” tablice na boki.
Można, ale nie bolącymi palcami przecież, najpierw muszą przestać boleć, bo inaczej się nie da. Najlepiej przestają boleć w łóżku, więc je tak na chwilę tylko położyłam.
Obudziłam się o dziewiątej i natychmiast zabrałam się za te boczne.
Najpierw tylna, tak na wszelki, gdyby coś poszło nie tak, bo jest najmniej widoczna.
Nałożyłam klej na ściankę, nałożyłam na płytę, musiałam parę minut poczekać, żeby klej odparował i lekko wysechł, bo taki przepis na ten klej jest i tak robić trzeba, kleję nim od dawna, to wiem, muszę to schnięcie przeczekać…
… no schło! ale zbyt szybko – błyskawicznie robiła się skorupa na wierzchu, w środku co prawda mokre, ale bez szans na „złapanie” z tym drugim, też już zresztą suchym, bo suche zatraca właściwości klejące…
a mogłam przecież wynieść do garażu, bo tam chłodniej, no mogłam…
nie wyniosłam, bo mi się nie chciało, choć myśl taka nawet mi przez moment zaświtała… Pech.
Podziurawiłam wszystko co się w skorupę zamieniło igłą do cerowania – pomogło o tyle, że część tego mokrego ze środka udało mi się wydusić, szybko dosmarowałam jeszcze jedną warstwę klejową, przyłożyłam zussamen do kupy, chwyciło, dość szybko nawet, uczciwie doduszałam narożniki, żeby nie odstawały, wyschło, stwardniało i… przykleiło mi palce…
oderwałam, jasne, że je oderwałam, ale razem z płytą, która tym samym bezpowrotnie się zniszczyła, no pech…
Musiałam tę płytę zrobić jeszcze raz.
Koło jedenastej już ją miałam i mogłam kleić od nowa.
Zaczęłam – od tyłu, bo w razie gdyby…
Uwijałam się jak w ukropie, głupia nie jestem – wiedziałam już przecież, że w takim upale to ten mój klej zachowuje się złośliwie, unikałam jak ognia pobrudzenia palców tym lepkim, żeby znów mi się nie przykleiły, bo dociskać w tych narożnikach jednak trzeba, zrobiłam tył, jeden bok, drugi bok, zabrałam się za front…
i spokojnie bym go zrobiła, bo już nabrałam wprawy i leciałam jak jakaś taśma produkcyjna na akord, gdyby nagle w połowie ciapania płyty nie zabrakło mi kleju, nawet niewiele, tak coś około ¼ powierzchni… PECH!!!
Do sklepu mam blisko, mimo obezwładniającego upału, obróciłam w jakieś 40 minut, bo szybciej nie dało się przestawiać nóg w tym ukropie, klej co prawda kupiłam zupełnie inny i absolutnie mi nie znany, bo mojego nie było, ale wyszłam z założenia, że dobry taki jak żaden, a na następną zwłokę już sobie nie mogę pozwolić…
tak, nie mogę, ale przecież musiałam najpierw usunąć pozostałości tego „zabrakniętego” kleju, bo ten nowy, co to go kupiłam, to polimerowy jest, a tamten nie i mogłyby się zagryźć w walce, no i w dodatku tamten był przecież suchy na kamień…
koło pierwszej miałam już całość poklejoną – łącznie z wiekiem, koło drugiej wszystkie płyty były pomalowane i spatynowane i prawie suche, transfer wewnątrz zdążyłam wcześniej zalać lakierem, bo na wielokrotne nakładanie warstw nie miałam już czasu i przystąpiłam do okuwania kufra w te wszystkie elementy metalowe, co to je specjalnie zamówiłam…
Paka nie rozpakowana stała tam, gdzie ją kopnęłam…
Zaczęłam wypakowywać…
spokojnie, bo upał niemożebny…
pudła, herbaciarki, tace, wieszaki…
wszystko, tylko nie okucia!
Jeszcze raz, już w żywszym tempie, przerzuciłam całą tę górę dobra…
i jeszcze raz, tym razem w panice, otwierając wszystko co się otworzyć dało!
Nie ma!!!
Nie wsadzili!!!
PECH!!
Telefon do przyjaciela złapał Najlepszego gdzieś w centrum, pokonującego w tempie takiego jednego, co to skorupę na plecach nosi siódmy już korek i wcale go nie ucieszył…
Musiał jednak usłyszeć coś na podobieństwo spiżu w moim głosie, albo dostrzegł pierwsze oznaki furii, bo w końcu, acz niechętnie, obiecał wstąpić po drodze do jakiegoś żelaznego – po drodze miał dwa, sprawdziłam w zumi (chęć wstępowania do jakiegokolwiek marketu budowlano-innego już na dzień dobry paliła na panewce, bo korek wymuszał tylko jazdę do przodu) – miał wstąpić i kupić kuty uchwyt retro do kufra ładny… i każdy, TYLKO NIE ZŁOTY!
Po godzinie zadzwonił – to miał być porcelanowy ten uchwyt?
– Jaki porcelanowy??!! Kuty! Kuty i nie złoty!!!
– Aaaa… to takich tu nie ma… Jadę do drugiego.
Zadzwonił już po pół godzinie…
– To miał być kuty?
– Kutyyyy…
– Dobra, są, nawet ładne, to kupuję.
Nooo… jeszcze zdążę – pomyślałam z ulgą – jeszcze kupa czasu,
przyjedzie, zamontuje, jakieś lakier na wierzch i finto! Uda się!
Przyjechał, nawet dość szybko… i wręczył mi piękny, kuty, retro… ZŁOTY uchwyt… bo przecież ja mówiłam, że złoty! tego „nie” przed nie zarejestrował… NO PECH!!!!
Kolejny raz potwierdziła się znana mi przecież skądinąd doskonale zasada, że w kontaktach z osobnikami płci, że się tak wyrażę, męskiej, a już w sytuacji gdy się od takiego osobnika wymaga zrobienia czegoś konkretnego, należy koniecznie zwracać się do onego utrzymując nieprzerwany kontakt wzrokowy i bezwzględnie kazać powtórzyć ostatnie nasze zdanie, korygując natychmiast nieścisłości.
Musiałam chyba stracić czujność i rozkojarzył mnie pech, bo zapomniałam kazać powtórzyć frazę „każdy TYLKO NIE ZłOTY”, ten kontakt wzrokowy już nawet pomijam, bo od razu poszedł na straty – nie mam videotelefonu, gadaliśmy „w ciemno”.
Pech.
Po obiedzie miałam już uchwyt przerobiony – ze złotego zmienił się w miedziano-srebrno-złoto-brązowe cudo, bardzo, ale to bardzo pasujące wyglądem do kufra…
No nareszcie! Teraz tylko wymierzyć, wywiercić, przykręcić, i będzie.
Mam w domu faceta, kupił zły… niech się teraz wykaże – pomyślałam mściwie.
No i musiałam pomyśleć w nieodpowiedniej chwili….
Najlepszy bez żadnych oporów zabrał cały nabój do garażu, słyszałam wiertarkę, jakieś stuki, ciszę, znowu wiertarkę… czas mijał…
Po godzinie poszłam sprawdzić co jest grane.
Najlepszy, obłożony suwmiarkami, młotkami, wkrętakami, ołówkami i czym tam jeszcze, cóż oto robił? – otóż Najlepszy mierzył!!
On cały ten czas mierzył, gdzie mają być otwory pod ten uchwyt! Podobno nawet jeden już prawie namierzył (przez godzinę jeden!!), ale nie był do końca pewien, czy dobrze… a za nic nie odważyłby się przecież zepsuć nieprzemyślaną dziurką tak pięknego kufra… więc wolał się nie spieszyć, bo co nagle to po diable… i tak, dla urozmaicenia sobie tego mierzenia (pewnie mu się nudziło, biedakowi…) co jakiś czas włączał wiertarkę, żeby sprawdzić czy ona aby dobrze działa, bo jak już będzie wiercił, to chce mieć pewność, że bez niespodzianek się obejdzie… po czym ją wyłączał, żeby prądu nie żarła nadaremnie, bo my wszak z Posen jesteśmy…
Wyszłam bez słowa.
Tak go to przeraziło, że po 10 minutach trzymałam w rękach kufer z pięknym, równo przykręconym uchwytem.
Da się? Da!!
No i wtedy poczułam co to jest szczęście. Skończony na czas!!!
Bo ja jednak chyba nie przeżyłabym, gdybym go nie skończyła w terminie, a przesunięcie tegoż nie wchodziło w grę, bo on się zaraz w dalszą drogę wybierał, no sumienie zżarłoby mnie na czczo.
Otworzyłam wieko, bo przecież ślady po wkrętach trzeba jeszcze zamaskować.
Otworzyłam i…
Czerwone mroczki na oczy mi się rzuciły. Że ja na zawał nie zeszłam wtedy ekspresowo z tego łez padołu, albo na inną apopleksję, to do tej pory ogarnąć nie potrafię.
Na moim transferze zdjęcia, pięknie zalanym lakierem i, zdało się, wystarczająco już suchym, ukazały mi się w całej swej szpetocie okropne, wstrętne, ohydne wręcz, ślady po wiertarce, lakier miejscami został zdarty do gołego, miejscami poszarpany jak po napadzie geparda… no obraz nędzy, rozpaczy i załamanie nerwowe, a w dodatku Najlepszy tego nie widział (?).
PECH!! PECH!! PECH!!
Szlifowanie skończyłam o północy. O pierwszej miałam całość polakierowaną, nowego transferu zdjęcia już się nie dało zrobić, czego niezmiernie żałowałam, bo świetny był, niestety ślady i przebarwienia na drewnie pomimo reanimacji pozostały i zamaskować się ich nie dało, malowanie tła farbą też nie wchodziło w grę, bo to kompletnie nie bajka tego kufra…
Przerobiłam więc wydruk, który miał być transferem, na starą, retro fotografię, taką jak ze strych fotograficznych atelier, drukowaną na tekturce.
Wydruki miałam dwa – ten lepszy został już wykorzystany i bezpowrotnie zniszczony, ostał się ten gorszy, jakiś taki mniej wyraźny, więc go maksymalnie spatynowałam, dodałam trochę spękań, polakierowałam na porcelanę i przybiłam w środku malutkimi delikatnymi gwoździkami z ozdobnymi łebkami, bo klej jakoś tym razem nie chciał się dać przekonać do przyklejenia narożników…
Miedzy trzecią a czwartą sprawdziłam – wszystko grało.
O ósmej odczyniłam urok, żeby pech z kufra na Młodych nie przeszedł.
Potem szybko go wyniosłam na taras, co by jeszcze sesję zdjęciową do albumu zrobić.
Tego, że w przyrodzie zaszły zdecydowane zmiany pogodowe i zamiast fajnego oświetlenia mam teraz szaro-buro-ciemne, bo zniknęło słońce, a zapanowały chmury, z których popaduje sobie równo, i że w związku z tym zdjęcia wyjdą do doopencji, prawie nie zauważyłam, a już zupełnie się tym nie przejęłam, trudno, widocznie to jeszcze jakieś popłuczyny pecha są…
O dziesiątej kufer został odebrany i wywieziony w obce kraje,
a ja pierwszy raz od paru dni usiadłam spokojnie i pomyślałam jak dobrze, że to już po, wracam do żywych… a co to my właściwie dziś mamy?
O, qundulencja! Przecież trzynastego! I w dodatku piątek!!!!
No i stała się jasność.
Pech być musiał.
Jestem wykończona, nerwy mam w strzępach, i w dodatku żadnej pewności, że kufer się udał…
kufer, drewno, wieko frezowane, 45 x 35 x 25 kolorystyka – gorzka czekolada, turkus, srebro, miedź
______________________________________________________________________
*** nie ma absolutnie żadnego obowiązku czytania, długie jest i nudne, odreagować musiałam, to sobie pisałam…
można spokojnie pominąć i z czystym sumieniem przejść od razu do zdjęć 🙂
MISA Z PROMIENI SŁONECZNYCH I KSIĘŻYCOWEJ POŚWIATY UTKANA…

Słońce przetoczyło swą rozpaloną, złotą głowę na zachodnią stronę nieba, czesząc promieniami gałęzie drzew i lekko muskając szmaragdową taflę leśnego stawu, rozsypując na niej milion diamentowych iskierek.
Tęczowoskrzydła ważka przysiadła na nagrzanym kamieniu wystającym z wody, rozłożyła swoje opalizujące bajkowymi kolorami skrzydła i zastygła w bezruchu.
Na omszałym, starym pniu, nad brzegiem stawu, siedziała Driada, była zamyślona i zapatrzona w toń. Martwiła się.
– Coś się stało? – Skrzat, który pojawił się nie wiadomo skąd, delikatnie dotknął jej ramienia.
– E, jeszcze nic, ale się stanie… – odpowiedziała cichutko – jeśli nie zaniosę zimnej, wieczornej rosy Różanopalcej Jutrzence, aby mogła sobie obmyć i schłodzić palce, którymi co rano barwi Niebo, przygotowując je na powitanie Świtu, to się stanie… Ona jest wciąż w drodze, wciąż biegnie do przodu budząc Dzień, nie ma czasu aby się zatrzymać nawet na chwilę, obiega niestrudzenie Ziemię dookoła i wkrótce tu wróci, muszę jej dać chłodnej rosy, bo jej rozgrzane palce tracą moc, ale nie mam jej w co zebrać… Potrzebuję naczynia, a w całym lesie takiego nie ma…
– Rozumiem, to musi być coś specjalnego – mruknął Skrzat przysiadając obok.
– Właśnie! Musi mieć w sobie ciepło letniego dnia i chłód nocy, musi być złote jak Słońce i jednocześnie srebrne jak Księżyc w pełni, i jeszcze mieć zieleń traw i malachit leśnego stawu…
Ech…. – westchnęła bezradnie i smutno – skąd ja coś takiego wezmę…
– Złoto Słońca i srebro Księżyca… – powtórzył zamyślony Skrzat – czekaj, może coś poradzimy.
Wyjął swoją zaczarowaną różdżkę, zapatrzył się na słoneczne promienie tnące leśne powietrze i pieszczące powierzchnię stawu, spojrzał na łąkę pełną żółtych kwiatów i szepczących, turkusowych traw, na siwą mgłę czającą się w ciemnych ostępach lasu, na srebrną głowę Księżyca przygotowującego się do swej nocnej podróży, sypnął diamentowym pyłem, który zaiskrzył w słońcu miriadem brylantowych iskierek i zanim pył zdążył się unieść w górę i osiąść na Niebie zmieniając się w gwiazdy, już trzymał w rękach misę…
Była cała otulona w złoto Słońca prześwitujące przez gałęzie drzew, które gdzieniegdzie wydobywało szmaragdowy turkus traw i głęboki malachit stawowej wody, a w środku miała srebro Księżyca i szarość leśnej mgły, z której wychylały zaczarowane kwiaty z kielichami pełnymi wieczornej rosy…
– Och – szepnęła oczarowana Driada – jaka piękna… gorąca na zewnątrz, chłodna w środku… mogę? – spytała wyciągając ręce.
– Tak, wyczarowałem ją dla ciebie przecież – odparł Skrzat podając jej misę, odwrócił się i zniknął tak nagle, jak nagle wcześniej się pojawił.
– Dziękuję – zawołała szczęśliwa Driada.
Ale tylko Echo, hasające boso po lesie i roznoszące głosy, odpowiedziało jej głosem Skrzata – drobiazg, przecież jestem tu po to, żeby pomagać …
A Driada, niczym płocha sarenka, czym prędzej pobiegła na łąkę, otuloną już dziurawym płaszczem Zmierzchu, przez który prześwitywały gwiazdy, by szukać chłodnych kropel wieczornej rosy i strząsać je z kwiatów i źdźbeł traw – kropla po kropli – do misy, żeby, jak tylko pojawi się Jutrzenka, przynieść ukojenie jej różanym palcom…
Oczywiście ta misa, którą oglądacie, to tylko replika tej czarodziejskiej, ale starałam się wiernie oddać tę grę cieni i światła oryginału 😉
choć, przyznaję, z pokazaniem tego, co zrobiłam, miałam ogromny kłopot, pewnie to za sprawą tych różnych odcieni złota, a może winne jest srebro ze środka? W każdym razie gdybym zamieściła jeszcze ze 150 zdjęć to i tak na każdym wyglądałaby inaczej…
Misa jest duża, o wys.140 mm i średnicy 275 mm, wypalana
WRONA ZIMOWA

Siedzi wrona na gałęzi i zrzędzi:
– czy- jak wrona – to musi zaraz, że czarna?
– czy – na szpaka! – zawsze musi krakać?
– czy zamiast latać, nie mogłaby – dajmy na to – skakać??
Siedzi wrona na gałęzi i kracze:
– że głodno,
– że zimno,
– że biało,
– że chciałoby się, oj chciało….
Siedzi wrona na gałęzi,
nastroszona myśli smętnie,
że ma zimy dość na wskroś,
i że chętnie
lata by już zakosztować rada…
Ale tak się kiepsko składa,
że do lata, moi mili –
157 dni… i..
nocy (! 😉 ) oczywiście też!!
Posen, 2014. 17. stycznia
Sikoreczki, panieneczki, podróżniczki dwie…

Dwie panienki, Sikoreczki-Żółtobrzuszki
lecieć chciały na Bahamy, ogrzać sobie nóżki.
U nas zima, jeść co nie ma,
w piórka szczypie mróz…
A tam za to – słońce, lato,
gąsieniczek w bród!
Spakowały swoje torby w kratę,
(pożyczyły je od sójek, latem),
sprawiły sobie po czapce z pomponem,
po szaliku, po parze bucików,
do tego skarpety wełniane
i po kożuszku, podbitym baranem,
bo droga daleka, a tu mróz…
Wzięły nuty, żeby zaraz
u kanarków na Bahamach
lekcje śpiewu brać,
żeby w cudnym entourage,
romantycznie, na gitarach,
w ciepłe noce grać.
Nie ma czasu – trzeba gnać!
Spakowały kanapki na drogę – ze słoniną,
Do termosu herbaty nalały – z cytryną.
I poleciały się żegnać – z rodziną.
– Możemy już lecieć.
– Jeszcze tylko bilety kupimy
i fruuu… na lotnisko lecimy!
A potem
samolotem
na Bahamy z LOT-em.
Wrócimy tu z wiosną, za tygodni osiem….
– A córeczki- sikoreczki – Sikor-tata pyta:
– wszystko macie?
– Okulary?
– Opalacze?
– Z filtrem krem?
– Tak tatusiu, we all have!
– I paszporty? I piżamę? I bieliznę na zmianę?
– Eeeee…. paszporty??? A one nam na co???
– Jak to „na co”?! – Sikor twardo rzecze
– Wszak Bahamy nie są w Unii – wie to każde dziecię
– trzeba mieć paszporty!!
– Nie możecie lecieć…
😉
V.
Smochowice, 2012
Mgła.

… a dziś siwa mgła otuliła świat płaszczem zwiewnym, półprzejrzystym…
wymazała ludziom twarze, skradła barwy liści…
i szarością horyzont zakryła …
i kąty wyobliła,
skróciła ulice, wytłumiła dźwięki…
i ziemi przychyliła nieba,
a drzewa mokrym spięła welonem…
i na igłach sosen i nitkach pajęczyn nanizała brylantowych kropli rój….
i świat wstrzymała w pędzie szaleńczym – na mgnienie tylko…
bo zaraz potem, potajemnie, jak mgielne wspomnienie
rozwieje się w nicość…
A jesień kocham…

Lubię zimę.
Za jej nieskalaną biel śniegu…
i za wrony na śniegu Konstantego…
Lubię wiosnę.
Za nowe, zielone, rozświergotane Życie…
i za optymizm…
Lubię lato.
Za malachit zaklęty w lipowym miodzie …
i za wieczorne burze nad morzem…
Lubię jesień.
Za…
Nie, nie! Jesień kocham…
***
A ona właśnie przyszła, Pani Barwnooka – pachnąca, rozkolorowana, wspaniała …
z odurzającym zapachem dojrzałych jabłek i śliwek,
ze słodkim aromatem konfitury z róż,
i pachnącym Świętami, grzybnym koszem na kuchennym stole,
z karminowymi koralami jarzębiny,
lawendowymi i wrzośnymi wiankami,
i atramentowymi jagodami winnych gron,
i ze szkarłatnymi głogami,
i kasztanami lecącymi jak rudy grad, wprost pod nogi,
i prześwietlonymi słońcem, rubinowymi nalewkami, zamkniętymi w szklanych słojach,
i woskowymi ożynami, nabrzmiałymi sokiem w kolorze indygo,
i rokitnikiem, całym w maleńkich, oranżowych pomarańczach,
i cynamonem sosnowych szyszek,
i…
Jesień…
czas z drzewami w sadach uginającymi się pod ciężarem owoców,
z ogrodami pełnymi astrów, i chryzantem, i wrzosów, i lawendy, i ostatnich herbacianych róż,
i z babim latem…
czas kipiący całą paletą barw na targowych straganach,
i stubarwnych liści zaglądających do okien,
i z kluczem odlatujących dzikich gęsi, zamykającym lato …
Kocham ten czas – niespiesznych, rowerowych wycieczek pośród ogrodów, w których zapobiegliwi gospodarze, równie niespiesznie, palą ostatnie letnie chwasty i spadłe z drzew kolorowe liście… kocham obserwować jak fantastyczne kształty przybiera zielony dym, jak się snuje po ogrodach wśród sztachet i krzewów, przydając im jakiegoś nieziemskiego i baśniowego wyglądu – tyle w nim tajemniczości i romantyzmu…
i tak pięknie obejmuje, i otula sobą wszystko co napotka…
kocham zapach tego dymu –
gęsty i zielony, jak jego kolor…
ma w sobie woń mięty i macierzanki, i tymianku, lubczyku, i oregano, i majeranku,
i letnich, gorących wieczorów,
i kwiatów, i liści skąpanych rosą,
i ziemi przygotowującej się do snu,
i ma obietnicę…
i tajemnicę…
Kocham jechać aż do jeziora, drogą pośród drzew pyszniących się feerią barw…
miliona barw zebranych z całego świata, bo przecież jest tu i mahoń kardamonu sprzedawanego na targu w Kalkucie, amarant szafranu z suku w Casablance, i królewskie złoto kurkumy z bazaru w Stambule, jest purpura morskich zachodów słońca nad Egejskim Morzem, i głęboki antracyt wulkanicznych piasków z cypryjskich plaż, i cytryny , i ochra afrykańskiej ziemi, i ugier Sahary, i bursztyn z zagubionej bałtyckiej wydmy, gdzieniegdzie błyska jeszcze zieleń oliwnych gajów, jak lata cudne wspomnienie… bogactwo barw jest tak wielkie, że aż w głowie się kręci, niektóre nienazywalne, bo jak tu nazwać kolor będący mieszaniną moreli, gorzkiej czekolady, granatu, wrzosu, fuksji, cytryny, sepii i jeszcze bógwieczego???…
Kocham usiąść na chwilę na piaszczystym, jeziornym brzegu, zapatrzyć się w pomarszczoną leciutkim wietrzykiem jesienną wodę, ponadziwiać pływającym po powierzchni kolorowym plamkom opadłych liści, ponawdychać powietrza przesyconego wonią tataraku i jeszcze czegoś, ledwie wyczuwalnego i nienazwanego…
gdzieś daleko widać mleczne żagle łodzi zmierzających do mariny…
dużo bliżej, podobne żaglówkom, dumne łabędzie rozpościerają szeroko skrzydła i chwytają wiatr…
a ponad nimi goreje niebo, mieni się, jakby pozazdrościło malarskiego przepychu liściom…
powietrze nie ma już tej przejrzystości co latem, ale i tak widzę jak na drugim brzegu zaczynają tajemniczo błyskać maleńkie światełka…
każde oznacza czyjąś obecność,…
czyjeś ważne sprawy…
radości…
smutki…
może zdrady?…
może miłość?…
a z jeziora rodzi się mgła…
Kocham wracać do domu, już prawie na samej granicy dnia, owiana wiatrem, pachnąca zielnym dymem, napatrzona do syta kolorowym cudownościom, zmęczona i trochę zmarznięta…
kocham przysiąść… jeszcze na chwilkę… z filiżanką herbaty pachnącej słodkością różanej konfitury, w otwartym oknie…
dać się otulić szeptom i szelestom, poprzyglądać jak gaśnie dzień – wciąż jeszcze trwa, bo widzę ogród, ale powietrze staje się coraz bardziej mgliste, cienie drzew robią się z każdą minutą dłuższe i dłuższe…
już prawie zlały się ze zmierzchem wypełzającym z mrocznych kątów ogrodu…
skądś, z innego świata, dobiega zgrzytliwy, jęczący i tęskny głos piły, ale zamiast mnie irytować – w jakiś dziwny, czarodziejski sposób potęguje uczucie spokoju…
i… sielskości…
i… nostalgii…
może dlatego, że ledwo się przebija przez gęste, mgliste powietrze, że jest wytłumiony i zupełnie niedokuczliwy…
znowu czuję woń zielonego dymu – znalazł drogę do mojego ogrodu… wciąż jeszcze dostrzegam przepych rubinowych liści dzikiego wina, pnącego się po murze…
wyglądają jak duże, rozcapierzone dłonie, które za mgnienie pochwycą noc…
A ja rozpalę ogień w kominku brzozowym polanem.
Kocham jesień.
Smochowice, wrzesień
Ten pean 😉 na cześć jesieni napisałam dwa lata temu, ale od tego czasu nic, a nic w tej materii się nie zmieniło – kocham, jak kochałam, piękna jak była, tak jest, więc i pean jak najbardziej aktualny 😉
Do zobaczenia w Paryżu o dziewiątej…

– mówi i wręcza jej szkatułę – pamiętaj, o dziewiątej!– a potem wkłada do szkatuły dziewięć maleńkich turkusów, po jednym na każdą godzinę.
– Będę pisał… i będę tęsknił, już tęsknię – uśmiecha się do niej tym swoim dziecięcym uśmiechem, tak bardzo niepasującym do dorosłego mężczyzny i tak przez to rozczulającym.
– Ja też – szepce cichutko i szybko opuszcza głowę, żeby nie zobaczył rumieńca, który pali jej policzki.
Patrzy jak odchodzi, jak wsiada do pociągu, jak odwraca się i podnosi rękę w geście pożegnania.
Patrzy jak nikną w dali światła, wciąż mniejsze i mniejsze.
– Do zobaczenia w Paryżu, o dziewiątej – powtarza cicho raz po raz – do zobaczenia…
Nie zauważa, że została sama na peronie, że ludzie porozchodzili się do swoich ważnych spraw, że rozpłynęli się jak światła pociągu, że dzień zmienił się w mrok, że zaczął padać deszcz, nie czuje chłodu…
Patrzy, choć nic już nie może zobaczyć.
– W Paryżu, o dziewiątej– powtarza jak mantrę, ściskając szkatułę z dziewięcioma turkusami – do zobaczenia…
A potem czeka.
Wciąż na nowo przelicza dni na godziny, godziny na minuty i minuty na sekundy, nie mogąc się nadziwić powolności z jaką mijają.
Czeka.
Tylko od czasu do czasu przestaje, żeby przeczytać kolejny list od Niego, a potem, przeczytany, pieczołowicie układa w szkatule obok dziewięciu turkusów.
……………………………………………………………………………………………….
To już dziś – myśli podekscytowana – dziś! Paryż, dziewiąta!
Zabiera dziewięć turkusów, po jednym na każda godzinę…
………………………………………………………………………………………………..
Czeka.
Wciąż nie może się nadziwić, jak szybko mijają sekundy, jak niepostrzeżenie zmieniają się w minuty, miesiące, lata…
Czeka.
Tylko od czasu do czasu przestaje i otwiera szkatułę, czyta listy od Niego, a potem, przeczytane, pieczołowicie układa obok dziewięciu turkusów…
Do zobaczenia w Paryżu… o dziewiątej…
Była wtedy w Paryżu o dziewiątej.
Sama.
………………………………………………………………………………………………..
Czeka.
Ma wszystko.
Ma szkatułę.
Ma listy.
I dziewięć turkusów, po jednym na każdą godzinę, na miesiąc, na rok…
Ma czas.
Nie ma tylko łez…
Skrzynka na listy lub inne pamiątki – decoupage, złocenia, postarzenia, stemple, utrzymana w kolorystyce turkusowej z elementami brązu i złota, woskowana złotym woskiem koloryzującym.
z życia ogrodu – Powolniak, spotkanie pierwsze…

Ci, którzy znają mój ogród, wiedzą, że mieszka w nim Powolniak…
Powolniak to mięczak, powolny bardzo on jest (stąd zapewne i imię jego), ale sympatyczny… sprytu też nie sposób mu odmówić, a do tego rozśmiesza mnie i bawi…
pierwszy raz spotkałam go jakiś czas temu i to spotkanie – spisane wówczas przez Pióro dość wiernie – wyglądało tak :
Pewnej niedzieli siedzi sobie zamyślona Violunia na schodkach tarasu , patrzy z troską na stopnie i zastanawia się czy czas już je malować.
Nagle z trawy wychyla się ślimak :
– Pse Pani, cy ja mógłbym psejść się po schodku i zeskocyć w tlawę?
– A przejdź sobie – odpowiada Violunia.
Ślimak wgramolił się na schodek, przemaszerował po nim i zeskoczył w trawę .
Violunia ponownie zamyśliła się nad malowaniem.
Po chwili ślimak znowu wychyla się z trawy:
– Pse Pani, cy ja mógłbym psejść się po schodku i zeskocyć w tlawę?
– No przejdź sobie! – odpowiada trochę już poirytowana Violunia …
Ślimak wgramolił się na schodek, przemaszerował po nim i zeskoczył w trawę.
Violunia nieustannie myśli o malowaniu.
Po chwili ślimak znowu się wychyla:
– Pse Pani, cy ja mógłbym… – widzi wielką już irytację Violuni – … usiąść obok Pani??
– A siadaj – odpowiada zdziwiona Violunia.
Ślimak usiadł na schodku obok Violuni.
Siedzą tak sobie w milczeniu, siedzą (Violunia myśli o malowaniu)…
Aż tu z trawy wychyla się drugi ślimak:
-Proszę Pani, czy ja mógłbym przejść się po schodku i zeskoczyć w trawę?
Na to pierwszy ślimak:
– Spadaj oślizły!… Dobze mu powiedziałem, pse Pani??… :
😀 😀 😀
Potem nastąpiło spotkanie drugie….
ale o tym już w następnym poście 😉
a póki co ogród w odsłonie czerwcowej…